neo-protestantyzm konserwatyzm biblijny

czwartek, 4 lipca 2024

Nauczanie o krzyżu Chrystusa … (1)



KRZYŻ  Chrystusa
John Stott
 

Krzyż rewolucjonizuje naszą postawę wobec Boga i wobec nas samych, a więc wspólnota krzyża jest nie tylko wspólnotą celebry, ale także wspólnotą zrozumienia. Może to brzmieć jak nawrót do indywidualizmu. Ale nie tak powinniśmy to widzieć, ponieważ zrozumienie siebie przyczynia się do dawania siebie. Jak można dać coś, o czym się nie wie, że się to ma? Dlatego tak ważne jest poszukiwanie własnej tożsamości.
Kim więc jesteśmy? Jak powinniśmy myśleć o sobie samych? Jaką postawę powinniśmy przyjąć w stosunku do samych siebie? Oto pytania, na które nie uzyskamy satysfakcjonującej odpowiedzi, jeżeli w jej poszukiwaniu nie zwrócimy się do krzyża.
Złe zdanie o samym sobie to w dzisiejszych czasach coś stosunkowo powszechnego. Wielu z nas gnębi poczucie, że jesteśmy „gorsi”. Czasami poczucie to jest wynikiem nieszczęśliwego dzieciństwa, czasami jakiejś przeżytej tragedii lub tego, że byliśmy odrzucani, niekochani w późniejszym okresie. Presja społeczeństwa przenikniętego duchem rywalizacji pogarsza jeszcze sytuację, do czego przyczyniają się dodatkowo inne wpływy, charakterystyczne dla obecnej doby. Jeżeli ludzie żyją w ucisku politycznym lub ekonomicznym, czują się poniżani. Uprzedzenia rasowe i seksualne oraz wstrząs przeżywany przez człowieka, który odkrywa, że jest „niepotrzebny”, mogą osłabić wewnętrzną pewność siebie każdego z nas. Technologia – jak zauważa celnie Toynbee – sprowadza istotę ludzką do „serii liczb wydrukowanych na karcie, trawionej przez wnętrzności komputera”. W międzyczasie etolodzy, jak np. Morris, mówią nam, że jesteśmy tylko zwierzętami, a behawioryści, jak np. Skinner – że jesteśmy jedynie mechanizmami zaprogramowanymi do automatycznych reakcji na zewnętrzne bodźce. Nic dziwnego, że wielu ludzi czuje się dzisiaj bezwartościowym „wielkim nic”.
Reakcją na tego typu wpływy, idącą w przeciwnym kierunku aż do przesady, jest popularna idea „potencjału ludzkiego”. „Bądź sobą, wyrażaj siebie, spełnij siebie!” - oto jej hasła. Najważniejsza jest tu „moc pozytywnego myślenia” oraz potrzeba „myślenia możliwościowego” i przyjmowanie „pozytywnych postaw psychicznych”. Choć godna pochwały jest chęć budowania poczucia własnej godności, sama idea budzi wrażenie, jakoby nasz potencjał rozwoju był praktycznie nieograniczony. Wokół tej koncepcji powstała cała masa literatury, którą przybliża nam znakomicie dr Vitz w swej książce zatytułowanej „Psychologia jako religia”, gdzie stwierdza: „… Współczesna psychologia jest formą świeckiego humanizmu opartego na odrzuceniu Boga i gloryfikacji »ja«” (s. 8). Vitz na początku przedstawia i analizuje poglądy czterech najważniejszych teoretyków »ja«, mianowicie Ericha Fromma, Karla Rogersa, Abrahama Maslowa i Rollo Maya. Wszyscy z niewielkimi różnicami dotyczącymi szczegółów, głoszą wewnętrzną dobroć ludzkiej natury oraz wynikającą z tego potrzebę bezwarunkowego szacunku dla siebie, rozwijania samoświadomości oraz samorealizacji. Teorie te zostały spopularyzowane za pomocą tzw. analizy transakcyjnej („ja jestem w porządku, ty jesteś w porządku”) oraz metody EST(ang. Erhard Seminar Training), które Vitz słusznie nazywa: „zdumiewającymi wyrazami samoubóstwienia” (s. 45). Aby zilustrować „żargon selfistów”, przytacza ogłoszenie z czasopisma „Psychology Today”: „KOCHAM SIEBIE. Nie jestem zarozumiały. Jestem po prostu dobrym przyjacielem samego siebie, lubię robić wszystko to, co sprawia, że czuje się dobrze” (s. 114). 
[…]
Niestety, są podstawy, by sądzić, że wielu chrześcijan dało się wciągnąć w tego rodzaju filozofię pod fałszywym pozorem, że Mojżeszowe przykazanie, potwierdzone następnie przez Jezusa, abyśmy kochali bliźniego swego jak siebie samego, jest nakazem miłowania zarówno siebie, jak i naszego bliźniego. Ale to wcale nie tak! Możemy zaraz przedstawić trzy argumenty na poparcie naszych obiekcji. Po pierwsze, z gramatycznego punktu widzenia, Jezus nie powiedział: „Pierwszym przykazaniem jest miłowanie Pana Boga, drugim – miłowanie bliźniego, a trzecim – miłowanie siebie samego”. Mówił jedynie o pierwszym wielkim przykazaniu i o drugim, które jest do niego podobne. Dodatek: „jak siebie samego” stanowi ogólną i praktyczną wskazówkę na temat miłości bliźniego, ponieważ „nikt nigdy ciała swego nie miał w nienawiści” (Efez. 5:29). Pod tym względem słowa te przypominają regułę złotego środka – „wszystko, cobyście chcieli, aby wam ludzie czynili, to i wy im czyńcie” (Mat. 7:12). Większość z nas rzeczywiście kocha samych siebie. Wiemy więc, jak chcielibyśmy być traktowani i to wskazuje nam, jak mamy traktować innych. Miłość samego siebie jest faktem, który należy uznać oraz regułą, którą należy wykorzystać, a nie cnotą, która należy pochwalać.
Po drugie – aspekt językowy: Czasownik tu użyty to agapaō, a miłość agapē oznacza ofiarowanie siebie w służbie dla innych. Dlatego miłość ta nie może być zorientowana na mnie samego. Idea mówiąca o ofiarowaniu siebie samego po to, aby służyć samemu sobie, jest nonsensem.
Po trzecie, z teologicznego punktu widzenia miłość własna to określenie, pod którym Biblia rozumie grzech. Grzech polega na zwróceniu się ku samemu sobie (jak wyraził to Luter). Jedna z cech znamionujących „dni ostateczne” jest to, że ludzie zamiast „miłować Boga” będą „samolubni” (2 Tym. 3:1-5). Ich miłość zwróci się od Boga i bliźniego ku samym sobie.
Jak więc powinniśmy patrzeć na samych siebie? Jak możemy, nie pogardzając sobą i nie schlebiając sobie, ustrzec się popadnięcia w którąś ze skrajności: nienawiść do siebie bądź samouwielbienie? Jak uniknąć takiej samooceny, która byłaby albo zbyt surowa, albo zbyt pobłażliwa? Jak poprawnie zastosować się do nakazu apostoła Pawła, aby „rozumieć o sobie (…) z umiarem (Rzym. 12:3)? Właściwa odpowiedź leży u stóp krzyża Chrystusa, gdyż ten wzywa człowieka zarówno do zaparcia się siebie, jak i do afirmacji siebie. Zanim jednak będziemy w stanie pojąć i rozważyć w sercu te wzajemnie się uzupełniające wezwania, musimy wpierw zrozumieć, że jesteśmy już nowymi ludźmi, ponieważ umarliśmy i powstaliśmy z martwych wraz z Chrystusem. O tym mówi nam krzyż.
To właśnie pod tym względem śmierć Chrystusa można całkiem słusznie określić nie tylko jako „zastępczą”, lecz także „reprezentującą”. „Zastępca” to ktoś, kto działa w miejsce kogoś innego w taki sposób, że działanie tego innego staje się niekonieczne. Zaś „reprezentant” to ktoś, kto działa w czyimś imieniu w taki sposób, że angażuje tego drugiego w swoje działania.
[…]
Biorąc pod uwagę ten fundamentalny fakt dotyczący wszystkich, „którzy są w Chrystusie” (mianowicie że umarliśmy wraz z Nim i zostaliśmy wskrzeszeni wraz z Nim, tak że nasze dawne życie nacechowane grzechem, winą i wstydem zostało zakończone, a rozpoczęliśmy całkowicie nowe życie świętości, przebaczenia i wolności), jak powinna wyglądać nasza postawa wobec naszego nowego „ja”? Z uwagi na to, że nasze nowe „ja”, choć odkupione, jest w dalszym ciągu upadłe, niezbędne będzie przyjecie postawy dwojakiej, a mianowicie z jednej strony powinniśmy zaprzeć się samych siebie, a z drugiej – potwierdzać siebie samych. Obie opcje mają być rozważane w świetle krzyża.

ZAPARCIE  SIĘ  SIEBIE   
Najpierw weźmy pod uwagę wezwanie do zaparcia się siebie. Słowa Jezusa są jasne: „Jeżeli kto chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie i weźmie krzyż swój i naśladuje mnie” (Mar. 8:34). To właśnie teraz po raz pierwszy Jezus wyraźnie zapowiada swoje cierpienia i śmierć. Wszystko, o czym mówi „musi” się stać (w.31). Tu również Jezus wyjaśnia, co mają czynić Jego naśladowcy. On sam musi pójść na krzyż, a oni muszą wziąć swój krzyż i naśladować Go. Muszą czynić to „codziennie”. I odwrotnie, jeżeli ktoś nie bierze swojego krzyża i nie naśladuje Jezusa, nie jest Go godzien i nie może być Jego uczniem. [*]

[*] Łuk. 9:23; Mat. 10:38; Łuk. 14:27

Tak więc można by powiedzieć, że w pewnym sensie każdy chrześcijanin jest zarówno Szymonem Cyrenejczykiem, jak i Barabaszem. Zostaliśmy bowiem, podobnie jak Barabasz, uratowani od śmierci na krzyżu, gdyż to Chrystus umarł zamiast nas, oraz niczym Szymon z Cyreny niesiemy krzyż, ponieważ Jezus wzywa nas, abyśmy wzięli nasz krzyż na swoje barki i naśladowali Go (Mar. 15:21).
Rzymianie sprawili, że krzyżowanie przestępców stało się powszechna praktyką we wszystkich podbitych przez nich prowincjach. Palestyna nie była wyjątkiem. Każdy buntownik skazany na ukrzyżowanie był zmuszony do niesienia swego krzyża lub przynajmniej patibulum (poziomej belki krzyża) na miejsce kaźni. Plutarch pisze, że „każdy przestępca skazany na śmierć niesie swój krzyż na plecach”. Apostoł Jan wspomina, że Jezus „dźwigając swój krzyż, szedł na miejsce, zwane Trupią Czaszką (19:17). A więc to podjęcie krzyża i naśladowanie Jezusa oznacza „postawienie się w sytuacji człowieka skazanego, podążającego na egzekucję”. Jeśli bowiem naśladujemy Jezusa, dźwigając na plecach krzyż, to możemy zdążać tylko w jedno miejsce: miejsce ukrzyżowania. Jk powiada Bonhoeffer, „każde wezwanie Jezusa prowadzi do śmierci”. Naszym „krzyżem” nie jest więc irytujący małżonek czy utyskująca żona. Krzyż symbolizuje, że umarłem dla siebie samego. Choć nie da się powiedzieć, że Jezusowi z pewnością nie chodzi tu o męczeństwo, to jednak powszechny charakter tego wezwania („jeśli kto”) przemawia za szerszym zastosowaniem tych słów. Czymże, jeśli nie zaparciem się siebie jest wymowa tego obrazowego przykładu, przytoczonego przez Jezusa? Zaparcie się siebie oznacza postępowanie wobec siebie tak, jak Piotr postąpił wobec Zbawiciela, gdy zaparł się Go po trzykroć. Występuje tu ten sam czasownik (aparneomai). Piotr wyparł się Jezusa, odtrącił Go, odwrócił się do Niego plecami. Zaparcie się siebie to nie odmawianie sobie przyjemności takich jak czekolada, ciastka, papierosy czy koktajle (choć w poszczególnych przypadkach może obejmować i takie wyrzeczenia), lecz w rzeczywistości rezygnacja z naszego domniemanego prawa do pożądania własną drogą. „Zaprzeć się siebie (…) to odwrócić się od bałwochwalstwa, od koncentrowania się na sobie”. Paweł widocznie ma na myśli to samo; pisze bowiem, że ci, którzy należą do Chrystusa, „ukrzyżowali ciało swoje (grzeszną naturę) wraz z namiętnościami i żądzami” (Gal. 5:24). Czyż można oddać to bardziej wyraziście? Ukrzyżować to wziąć młotek i gwoździe, następnie przybić naszą nieobliczalną, upadłą naturę do krzyża, w ten sposób zadając jej śmierć. Tradycyjnym słowem (choć może nie najszczęśliwiej kojarzącym się w naszym języku, chyba że – zgodnie ze staropolskim użyciem – przyjmiemy tu dosłowny jego sens: „czynienie martwym” – red.) określającym ten proces jest „umartwienie”. Jest to trwałe postanowienie, aby mocą Ducha Świętego „sprawy ciała umartwiać (zadawać im śmierć)” po to, abyśmy przez tę śmierć mogli żyć we wspólnocie z Bogiem”. [**]

[**] Rzym. 8:13; por. Kol. 3:5; 1 Ptr. 2:24

Paweł w swych listach mówi faktycznie o trzech różnych rodzajach śmierci i zmartwychwstania, które są częścią naszego doświadczenia chrześcijańskiego. Jeżeli nie uświadomimy sobie tu pewnych różnic pojęciowych, padniemy ofiara nieporozumienia i zamieszana. Mamy więc śmierć dla grzechu (którą już rozważyliśmy) i następnie życie dla Boga. Rzeczywistość ta zachodzi w życiu wszystkich chrześcijan, na podstawie zjednoczenia z Chrystusem w Jego śmierci i zmartwychwstaniu. Dzięki temu uczestniczymy w korzyściach płynących zarówno ze śmierci Chrystusa (przebaczenie), jak i z Jego zmartwychwstania (moc). Powyższe rzeczy dotyczą naszego nawrócenia i chrztu. Innym rodzajem śmierci jest umieranie dla siebie samego, ukazywane jako „wzięcie na siebie krzyża”, zaparcie się siebie, ukrzyżowanie siebie czy umartwianie (czynienie martwym) siebie – naszej dotychczasowej natury. Jej rezultatem jest życie we wspólnocie z Bogiem. Ta śmierć nie jest czymś, co się z nami stało i co mamy obecnie „uznawać” czy też o tym pamiętać, lecz tym, co świadomie i celowo musimy czynić sami – choć przy pomocy Ducha Świętego – zadając śmierć naszej dawnej naturze. Uczynił to właściwie każdy chrześcijanin w tym sensie, iż jest to niezbędnym aspektem pierwotnego, trwałego nawrócenia. Beż tego nie można stać się uczniem Chrystusa. Musimy jednak niezmiennie przejawiać postawę gotowości do codziennego podejmowania naszego krzyża.
O trzecim rodzaju śmierci i zmartwychwstania wspomniałem w rozdziale 9. Jest to noszenie w nas samych „umierania” Jezusa po to, aby mogło się w nas objawić Jego życie (2 Kor. 4:9-10). Miejscem tej akcji jest bez wątpienia nasze ciało, któremu nieodmiennie towarzyszy słabość, prześladowanie i śmiertelność. To właśnie w tym sensie Paweł mógł stwierdzić: „codziennie umieram” (1 Kor. 15:15-31), jak i to, że „co dzień nas zabijają” (ang. New International Version: „przez cały dzień stawiamy czoła śmierci” – red.) (Rzym. 8:36). Jest to bowiem nieustanne zmaganie z naszymi fizycznymi słabościami. Ale z kolei „odnawianie”, ta wewnętrzna żywotność i regeneracja, którą sprawia życie Jezusa w nas, to również coś nieustannego (2 Kor. 4:16).
Podsumowując, pierwszy rodzaj śmierci dotyczy aspektu prawnego: jest to śmierć dla grzechu, ponoszona poprzez zjednoczenie z Chrystusem w Jego śmierci dla grzechu (umierając, Jezus poniósł karę za nasz grzech). Za tym następuje zmartwychwstanie wraz z Jezusem, będące wstępem do nowego życia i wolności, którą cieszą się usprawiedliwieni grzesznicy. Druga śmierć ma charakter moralny; jest to umieranie dla siebie samego, polegające na unicestwianiu dotychczasowej natury i jej złych pragnień. Poprzedza ona zmartwychwstanie do nowego życia we wspólnocie z Bogiem. Trzeci rodzaj śmierci to śmierć fizyczna: nieustanne niebezpieczeństwa („dla Jezusa na śmierć wydawani bywamy”), a odpowiadające jej zmartwychwstanie to moc Jezusa, którą On sam okazuje w naszej słabości. Śmierć w aspekcie prawnym była śmiercią dla grzechu raz na zawsze. Natomiast śmierć w wymiarze moralnym i fizycznym dokonuje się codziennie – na sposób ciągły – będąc częścią doświadczenia w życiu prawdziwego ucznia Jezusa.
Zastanawiam się, jakież są teraz reakcje moich czytelników, zwłaszcza na ten element, który starałem się szczególnie wyeksponować: umieranie dla siebie samego, czy też raczej unicestwiane własnego „ja” poprzez krzyżowanie go i stopniowe uśmiercanie. Spodziewam się (i mam nadzieję), że czują się przynajmniej zakłopotani. Przedstawiłem postawę wobec własnego „ja”zdecydowanie negatywną, tak że z pewnością czytelnik sądzi, że przyłączyłem się do biurokratów i technokratów, teologów i behawiorystów, pomniejszających wartość istoty ludzkiej jak tylko się da. Nie twierdzę, że to co napisałem, jest nieprawdziwe (gdyż sam Jezus polecił nam, byśmy brali swój krzyż i naśladowali Go w drodze na Golgotę). Chcę natomiast powiedzieć, że jest to tylko część prawdy, która ma nas przekonać, iż nasze „ja” jest całkowicie złe, i że w związku z tym musi zostać absolutnie oddzielone, odrzucone, a nawet „ukrzyżowane” i zniszczone.
[…]
Prawdziwa wartość człowieka dostrzegamy dopiero wówczas, kiedy patrzymy na krzyż. Jak wyraził to Temple, „cała wartość mnie samego to tyle, ile jestem wart dla Boga. Z pewnością bardzo wiele, gdyż Chrystus umarł za mnie”.
Zobaczyliśmy już, że krzyż Chrystusa jest zarówno dowodem wartości człowieka, jak i obrazem tego, w jaki sposób człowiek powinien zaprzeć się samego siebie i ukrzyżować własne „ja”. Jak mamy podejść do tego biblijnego paradoksu? Czy to możliwe, aby uznawać i potwierdzać własną wartość, równocześnie zapierając się siebie?
Pytanie to pojawia się dlatego, że przystąpiliśmy do omawiania i rozważania alternatywnych postaw wobec nas samych, zanim jeszcze zdefiniowaliśmy pojęcie „ja”, o którym mówimy. Nasze „ja” to nie jakieś tam sobie istnienie, które jest absolutnie dobre bądź absolutnie złe, i dlatego może mieć ogromną wartość albo bezwzględnie należy się go zaprzeć. Nic takiego! Nasze „ja” jest skomplikowanym połączeniem dobra i zła, chwały i hańby. Złożoność ta wymaga, abyśmy starali się wypracować bardziej subtelne postawy wobec samych siebie.
To wszystko, czym jesteśmy (nasze „ja” czy też nasza osobowa tożsamość) to po części rezultat stworzenia, po części zaś upadku (zniekształcenia obrazu Bożego w człowieku). Nasze „ja”, którego mamy się zaprzeć, odrzucić od siebie i ukrzyżować, to upadłe „ja” – wszystko co jest nie do pogodzenia z Jezusem Chrystusem (stąd wezwanie „niech się zaprze samego siebie” a następnie niech „naśladuje Mnie”). Natomiast „ja”, które mamy potwierdzać, lansować i cenić, to „ja” wynikające z faktu stworzenia, dające się godzić z Jezusem Chrystusem (stąd zapewnienie, że jeżeli człowiek, zapierając się siebie, utraci siebie, to w rezultacie zyska siebie). Dobrze pojęte zapieranie się siebie (naszego fałszywego, upadłego „ja”) nie jest dążeniem do samozniszczenia, lecz drogą do odkrycia siebie.
Tak więc musimy objąć mecenatem wszystko, co mówi nam, kim jesteśmy przez akt stworzenia: naszą racjonalność, poczucie moralnego obowiązku, nasza płciowość (męskość lub kobiecość), życie rodzinne, dary poczucia estetyki i twórczości artystycznej, nasze zarządzanie ziemią, która rodzi plony, głód miłości, pragnienie wspólnoty, świadomość transcendentnego majestatu Boga, stopione z człowieczeństwem dążenie do ukorzenia się przed Nim i oddania Mu czci. Wszystkie te rzeczy i jeszcze wiele innych przynależą do naszego człowieczeństwa, będącego rezultatem stworzenia. Prawda – zostało ono zniekształcone, zamazane i skażone przez grzech. Chrystus jednak przyszedł po to, aby je odkupić, a nie zniszczyć. Wdzięczni za to, winniśmy więc je uznawać, potwierdzać, popularyzować.
A wszystko co stało się z nami na skutek upadku, winniśmy odrzucić, a więc: naszą irracjonalność, perwersje moralną, zacieranie odrębności płciowej, brak samokontroli w dziedzinie seksu, egoizm niszczący życie rodzinne, fascynacje tym, co ohydne, nasze lenistwo i powolność w rozwijaniu Bożych darów, skażenie i dewastację środowiska, antyspołeczne skłonności, które wstrzymują rozwój prawdziwej wspólnoty, zarozumiałe pretensje do niezależności, bałwochwalcze odmawianie czci prawdziwemu i żywemu Bogu. Wszystko to (i więcej jeszcze) stanowi nieodłączną część naszego upadłego człowieczeństwa. Chrystus przyszedł, by to zniszczyć, nie odkupić. Mamy więc zdystansować się od tych rzeczy, „zaprzeć się” ich, odrzucić je od siebie.
Po pierwsze, do dziedziny „chwalebnej” dołączył fakt, że nie dość iż zostaliśmy stworzeni na obraz Boga, to w Jezusie zostajemy stworzeni ponownie. Dzieło Bożej łaski, sprawowane w nas, różnie przedstawiane w Nowym Testamencie (jako „odrodzenie”, „zmartwychwstanie”, „odkupienie” itp.) jest w istocie swej ponownym stworzeniem. Nasze nowe „ja” zostało stworzone „według (na podobieństwo) Boga w sprawiedliwości i świętości prawdy” i odnawia się „ustawicznie ku poznaniu na obraz Tego, który go stworzył”. Każdy człowiek, który „jest w Chrystusie, nowym jest stworzeniem”. [***]

[***] Efez. 4:24; Kol. 3:10; 2 Kor. 5:17

Oznacza to, że nasz umysł , charakter i nasze stosunki z ludźmi ulegają odnowie. Jesteśmy Bożymi dziećmi, uczniami Chrystusa i świątynią Ducha Świętego. Należymy do nowej społeczności – rodziny Bożej. Duch Święty ubogaca nas swoim owocem i darami. Jesteśmy spadkobiercami Bożego dziedzictwa, oczekującymi z ufnością chwały, która ma się objawić pewnego dnia. Zostać chrześcijaninem to doświadczenie przekształcenia. Bóg, zmieniając nas, zmienia również sposób, w jaki patrzymy na siebie samych. Mamy teraz więcej, czym możemy się chlubić, nie chełpliwie, lecz z wdzięcznością.
[…]
Czy istotnie „bez wartości jest ktoś, kto został Bożym dzieckiem, stając się członkiem ciała Chrystusa i dziedzicem Królestwa Niebios, a więc tego wszystkiego, co mamy w sobie popierać, co w rzeczywistości jest propagowaniem łaski Boga, naszego Stwórcy i Odkupiciela?”. Nasza wartość opiera się na tym, czym staliśmy się w Chrystusie: „ostatecznym odniesieniem dla punktu, z którego patrzymy na samych siebie, powinno być zaakceptowanie nas przez Boga w Chrystusie (s. 102). Chrześcijanie mają nie tylko więcej powodów do chluby, lecz także więcej rzeczy, których powinni się zaprzeć. Dotychczas mówiąc o potrzebie zaparcia się samego siebie, miałem na myśli to, co jest w nas upadłe. Czasami jednak Bóg wzywa nas do rezygnacji z tych rzeczy, które mimo że nie są złe same w sobie i nie wynikają bezpośrednio z upadku, staja nam w poprzek, utrudniając realizowanie przez nas Bożej woli względem naszego życia. Dlatego właśnie Jezus, którego człowieczeństwo było doskonałe, a nie upadłe, musiał jednak zaprzeć się siebie.
Czytamy, że „nie upierał się zachłannie przy tym, aby być równym Bogu”, to znaczy nie zamierzał cieszyć się tą równością w sposób egoistyczny (Filip. 2:6). Ona już do Niego przynależała. Nie było tak, jak zarzucali Mu Jego przeciwnicy, że „siebie czynił równym Bogu” (Jan. 5:18). Chrystus odwiecznie był Mu równy. On i Jego Ojciec byli zawsze „jedno” (Jan. 10:30). Lecz Jezus nie domagał się przywilejów należnych Mu z uwagi na ten status. Przeciwnie – zrezygnował ze swej chwały. Zrobił to nie dlatego, że Mu się nie należała, lecz dlatego, że zachowując ją nie mógłby jednocześnie wypełnić swego przeznaczenia jako Boży Mesjasz i pośrednik. Poszedł na krzyż, zapierając się siebie, oczywiście nie dlatego, że uczynił coś, co zasługuje na śmierć, lecz dlatego, że taka była wola Ojca według Pisma, i tej woli Jezus poddał się dobrowolnie. Przez całe życie dzielnie opierał się pokusie, jaką była możliwość uniknięcia krzyża. Warren podsumowuje to zwięzłym stwierdzeniem: „Całe życie Chrystusa było umieraniem” [M. A. C. Warren, „Interpreting the Cross”, s. 81]. On zaparł się siebie, aby oddać siebie za nas.
Ta sama zasada stosuje się do naśladowców Chrystusa. Tak o tym myślmy – zachęca apostoł Paweł. Apostolskie doświadczenie dobrze zaznajomiło go z praktycznymi implikacjami Jezusowego wezwania do zaparcia się siebie. Choć Paweł miał prawo do wielu rzeczy, na przykład do małżeństwa, do otrzymywania wsparcia finansowego, celowo zeń rezygnował, ponieważ wierzył, że zgodnie z wola Bożą jest dla niego przeznaczone takie a nie inne życie. Apostoł mówi również, że dojrzali chrześcijanie powinni być gotowi zrezygnować ze swych praw i przyjąć pewne ograniczenie przysługujących im swobód, aby nie przyczyniać się do grzechu mniej dojrzałych w wierze braci i sióstr. Również dzisiaj niektórzy chrześcijanie są powołani do rezygnacji z życia małżeńskiego lub pracy, która zapewnia im bezpieczne utrzymanie, kariery zawodowej, przytulnego domu. Nie dziej się tak dlatego, jakoby rzeczy te były złe same w sobie, lecz ponieważ czasami nie można ich pogodzić z określonym powołaniem Boga, takich jak na przykład wyjazd na misje czy praca wśród biednych, wymagająca utożsamienia się w większym stopniu z ludźmi ubogimi i głodnymi (np. zamieszkanie w gorszej dzielnicy).
Tak więc to bardzo ważne, abyśmy patrząc na siebie samych, umieli rozpoznać, kim jestem, co jest moim „ja”. Kim więc jestem? Odpowiadamy, że jesteśmy – jak Jekyll i Hyde – swoistą złożonością: chlubimy się godnością, ponieważ zostaliśmy stworzeni na obraz Boga, następnie powołani do istnienia jako „nowe stworzenie”. Wstydzimy się naszego zepsucia, ponieważ dalej mamy upadłą, zbuntowana naturę. Jestem więc zarówno szlachetny i podły, piękny i ohydny, nieskazitelny i wynaturzony. Jestem obrazem Boga i Jego dzieckiem, a jednak czasami oddaję służalczy pokłon diabłu, z którego szponów Chrystus mnie wyratował. Moim prawdziwym „ja” jest to wszystko, co wynika dla mnie z faktu stworzenia. Jestem stworzeniem, które Chrystus przyszedł odkupić. Moje prawdziwe „ja” zostaje określone przez moje powołanie. Natomiast fałszywe „ja” okazuje się w tym, kim jestem na skutek UPADKU. Właśnie to Chrystus chce we mnie zniszczyć.
Dopiero wówczas, gdy uda nam się wyraźnie wskazać, co jest czym w tej złożoności naszej istoty, będziemy mogli przyjąć właściwą postawę wobec każdego z jej elementów. Musimy być wierni każdemu przejawowi naszego prawdziwego „ja” i bezlitośni wobec wszelkich przejawów „ja” fałszywego. Zdecydowanie powinniśmy szczycić się tym, kim jesteśmy poprzez stworzenie, dzięki odkupieniu i na skutek powołania, jednocześnie bezwzględnie wyrzekać się wszystkiego, co jest w nas skutkiem UPADKU.
Widzimy, że krzyż Chrystusa skłania nas do postawy dwojakiej. Z jednej strony krzyż jest dana przez Boga miarą wartości naszego prawdziwego „ja”, ponieważ Chrystus nas umiłował i umarł za nas. Z drugiej strony, jest to pochodzący od Boga wzór zapierania się fałszywego „ja” – mamy przybić je do krzyża i w ten sposób je unicestwić. Albo mówiąc prościej: u stóp krzyża dostrzegamy zarówno naszą wartość, jak i to, że tak bardzo jesteśmy niegodni. Widzimy bowiem zarówno ogrom Jego miłości, wyrażony w śmierci, jak i wielkość naszego grzechu, który spowodował tę śmierć.

OFIARNA MIŁOŚĆ
Ani zaparcie się siebie (wyrzeczenie się naszych grzechów), ani entuzjazm dla samego siebie (wdzięczność za Boże dary) nie mają w żadnym razie prowadzić do tego, że będziemy całkowicie zaprzątnięci sobą. Wręcz przeciwnie – mają nas ostatecznie skłonić, byśmy złożyli ofiarę z samych siebie. Zrozumienie siebie powinno sprawić, że będziemy dawać siebie. Wspólnota krzyża jest w swej istocie wspólnotą, w której każdy poświęca siebie w dziele miłości, wyrażającej się w uwielbianiu Boga (o czym mówić będziemy w następnym rozdziale) oraz w służbie dla innych (co będzie naszym tematem pod koniec rozdziału niniejszego). To właśnie do podjęcia tego wyzwania skłania nas krzyż.

Źródło powyższego cytatu / przedruku: „Krzyż Chrystusa” John R. W. Stott (1986);
Wydawnictwo „Credo” - wydanie pierwsze, Katowice 2003; tłumaczenie: Andrzej Gandecki; tytuł oryginalny: „The Cross of Christ”; strony wykorzystane w tej publikacji: 338-341, 344-355


John Robert Walmsley Stott (ur. 27.04.1921 w Londynie, zm. 27.07.2011 w Lingfield) – brytyjski pastor, kaznodzieja i teolog anglikański stał się jedną z najcharakterystyczniejszych postaci ewangelikalnego protestantyzmu ostatnich kilkudziesięcioleci. Studiował w Trinity College na Uniwersytecie Cambridge. „Time” zaliczył go do stu najbardziej wpływowych ludzi świata, a polskim Czytelnikom spośród wielu jego książek znany jest bestseller „Chrystus i Ty” (polskie wydanie: baptystyczne Wydawnictwo „Słowo Prawdy”, Warszawa 1981 / książeczka propagowana także w Kościele Wolnych Chrześcijan w Polsce w latach 80. i 90.).


 


Z biblioteczki bloga:
»z serii: Krzyż Chrystusa w naszym życiu (przeciw duchowi tego świata) - „Mowa o Krzyżu”«
br. Montana (Cz. J.)
https://oczekujacchrystusa.blogspot.com/2017/06/z-serii-krzyz-chrystusa-w-naszym-zyciu.html

»Dla poszukujących Bożej Prawdy … (8) - „Piekło, nie chcesz tam iść”«
https://oczekujacchrystusa.blogspot.com/2024/06/dla-poszukujacych-bozej-prawdy-8.html 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz